Kilkanaście dni temu zawitałam z SW do Rodellaru.
Maksymalnie zmotywowana, nie zwracałam uwagi na oblazłe glonem lub ociekające wodą kaloryfery. To nic, że skała zamiast żółtej przybrała czarny kolor.
Niczym zaczarowana, wertowałam mateuszowski przewodnik planując kolejne godziny, dni i tygodnie wspinaczkowe. Jest cudownie i będzie jeszcze cudowniej!!!
Pomimo sugestii Sebastiana brzmiących „Ola! Te drogi są mokre!” bądź „Ola! W tym sektorze nie ma teraz wspinania!” albo „Wariatko! Czy nie widzisz, że jedyne czego ci brakuje do poprowadzenia tej drogi to płetwy i okularki!”… wyciągałam go w miejsca, w których wydawało mi się, że jest możliwość wspinania. Niestety – tylko mi się wydawało!!!
Pierwsze dni spędzone w Egocentrismo i Boulder de Jon, a także wspin w Cafe Solo nakręcił mnie jeszcze bardziej. Fakt, że stojąca w chwytach woda trochę utrudniała sprawę, jednak CO TAM! W końcu przeschnie! ;)
Nie mogłam się doczekać wspinania w Gran Bovedzie i Las Ventanas.
No i się nie doczekałam…
Słońce się „wyłączyło”, niebo okryły czarne chmury.
Front, który nadszedł tydzień temu całkiem sparaliżował nasze wspinanie.
Dzisiaj 4 dzień restu.
Przesiaduję w przepełnionym przez innych maniaków wspinania barze El Puente, i choć panuje tu wesoła atmosfera, każdy nerwowo śledzi prognozę pogody.
Do baru zagląda grupka przemokniętych i zmarzniętych kanioningowców.
Wymieniam z sąsiednim „stolikiem” zabawne przemyślenia, iż powinniśmy chyba zmienić dyscyplinę sportu.
Fakt, może by było warto! W końcu poziom wody w rzece szalenie wysoki (to nic, że kolorem przypomina typowy żur :) i zapewne przy takiej ulewie plus silnym prądzie, kanioning to niezwykle wysokiej jakości extremalne przeżycie!
Chyba zacznę praktykować, no bo przecież bez pianki pod większość sektorów w Rodellar się nie dostanę…
Pozdrawiam