2-tygodniowy okres pobytu w PL, tuż po powrocie z „lutowego Margalefu” był chwilką wytchnienia przed kolejnym wyjazdem do ES.
Dwa główne założenia tripu były bardzo proste, tj: dojechać cało do ES i wspinać się tyle, ile tylko się da! Oczywiście w zamyśle pojawiły się ambicje wspinaczkowe, jednak po minionym sezonie skłonna jestem uwierzyć w ich nagłą, nieuniknioną i wymuszoną zmianę. Na korektę często nie mam wpływu, a najczęściej spowodowana jest komplikacjami pogodowymi.
Jak wiadomo na sukcesy w skałach składa się wiele czynników, często logistycznych.
Tym razem jeden z tych czynników, który dotychczas nigdy nie stwarzał większego problemu, był jednym z decyzyjnych – dojazd :)
Podczas tej podróży nie byłam, jak zwykle biernym „wygrzewaczem siedzenia” i otwierającym oczy co jakiś czas , pytając „ile jeszcze ?” :) ja od początku do końca dbałam, bym mogła realizować swój zamierzony plan - dojechać do celu :)
Lekko zestresowana przygotowałam litry kawy i zgromadziłam sporą kolekcję anty-usypiającej muzy… Dla mojego słowackiego przyjaciela to pierwszy w życiu tego typu wyczyn – 2500 km za kółkiem. Kilkunastokrotnie sprawdziłam stan mojego GPS- a :)
Tym razem to kierowca namiętnie wypytywał o docelową ilość km :)
Słysząc odpowiedź: „Nie pytaj! Jedziemy. Sebastian kazał mi jechać nocą przez Francję, więc rura, bo ciemno już, a FR dopiero za… uf… chcesz kawę?!" :)
Wszystko szło zgodnie z planem. Francja – nocą , pojony kawą Słowak nie zapłacił żadnego mandatu, ani nie rozbił mi auta (co wcześniej się zdarzało). Ja po raz pierwszy mogłam przełożyć akademickie, teoretyczne zajęcia pierwszej pomocy na praktykę.
Na jednej ze stacji, podczas tankowania LPG, mojego szofera z SK zalała (dosłownie) fala lodowatego, płynnego gazu!!! Na domiar złego, jedyny obsługujący stację benzynową młody, metroseksualny Francuz – nie był w stanie nam pomóc! Stercząc w wielkiej chmurze gazu nad „tracącym rękę” Jozinem, wydawał jedynie polecenia.
W ramach rewanżu za poniesione rany na polu bitwy (mimo, że to nie I Wojna Światowa i gaz musztardowy :) , napoiłam Joza darmową espresso…, na którą zresztą już patrzeć nie mógł!!! ;)))
Pomimo wszystko drobne komplikacje w trakcie podróży szybko zostały zniwelowane. Przekraczając niebieski znak, z fantastycznym otoczonym białymi gwiazdkami napisem - Espania, czułam się jak na wyżej wymienionej stacji paliw – jak w chmurach! :)
Margalef, legalny camp przy zaporze. Półprzytomni rozbiliśmy namiot w celu szybkiego, jak to Słowacy mówią - „zachrapania”. SK - zachrapał, a ja jak opętana wertowałam kilkustronnicowy, znany mi już na pamięć przewodnik ;)
Aaaaaaaaccccccccchhhhhhhhhh za moment czekał nas wspin w Espadellas i charakterystyczny stresior przed wejściem w upatrzone drogi… Uwielbiam to uczucie!!!
Kolejne 2 tygodnie, walka na projektach w Margalefie i załamka pogody! Powtórka z rozrywki minionego sezonu ;)
Jednak o tym i o innej fantastycznej miejscówce, dla której moje serducho zaczęło bić szybciej – Olianie, już wkrótce ;)
Pozdrawiam wszystkich!
Ola