Po 4 tygodniach spędzonych w Polsce, odpoczynku i kilkunastu sesjach treningowych u Roberta Wykręta (na najlepszym panelu na jakim się dotychczas wspinałam w PL, o wdzięcznej nazwie "Totem" ;) spakowałam to co niezbędne i mocno zmotywowana odliczałam dni do wyjazdu.
Podróż samolotem , przeprawa przez Rzym i związane z tym mega męczące akcje , absolutnie nie popsuły mi dobrego samopoczucia. Mocno wspierana przez człowieka zza Oceanu-Artura D., i kilku osobników z Polski ;) twardo stałam na ziemi, wiedząc że muszę wykorzystać każdy moment w skałach.
Ponieważ Sebastian ograniczony był przez swoja prace, po raz pierwszy wyjechałam i byłam asekurowana przez zupełnie obcą i zarazem obcojęzyczną osobę.
Zaistniałe „Nowum” bardziej mnie sprężyło do działania. W towarzystwie sympatycznego człowieka z SK– Joza Kristoffy pierwsze dwa dni w Italii "pykałam sobie" 6-teczki : a, b, c dotykając w międzyczasie 8c (aby sprawdzić w jakiej jestem formie)
Trzeciego dnia wspinania , aż trzy razy spadłam z samej góry 8 ce . Wiedząc gdzie popełniłam błąd, poprawiłam go szybko (i chyba z dobrym skutkiem) ;)
Kolejnego dnia wspinaczkowego, nie miałam problemu z wyciągnięciem Joza ze śpiwora.
{Od 3 tygodni przebywając w domach oboje , z racji wysokich, niekorzystnych ,wiosennych temperatur w Gabbio, aklimatyzowaliśmy się pod wspin , budzeni o 06 rano wrzaskiem elektronicznego zegarka.}
Mocne Expreso + odrobina węglowodanów na śniadanie delikatnie otworzyły nam oczy.
Na ścieżce pod skałki spotkaliśmy zaspanego polskiego sąsiada, spoglądającego na nas jak na "oszołomów" ;)))))))) (Cóż! Pamiętając dokuczliwe słońce zeszłego roku zdecydowanie wolałam opcję z wcześniejszym wstawaniem.)
Po szybkiej rozgrzewce, dogrzewce i rozciąganiu , bez którego czuję się jak statyk-paralityk ruszyłam w drogę. Super płynność na dojściowym 8a+ i delikatny stres w mega siłowym pasażu 8c mocno mnie zmotywowały.
11 ruchowy bulder "Die Hard " wiodący po chwytach typu "polski cimowski picior" , crux po fuckerach i dwójkach , jest mało finezyjny lecz bardzo wymagający.
Lekko jeszcze zaspana nie dowidziałam stopni w najcięższym pasażu drogi... szybko przypominając sobie że ich tam właściwie nie ma!!! ;)
Tego dnia zaliczyłam jeden lot i jeden Top.
Top, dzięki któremu poczułam że cała wcześniejsza heroiczna walka z drogą nie poszła na marne!
Uświadamiam sobie również, że czas spędzony w polskich skałach i wspinanie (jak to kiedyś ktoś dokuczliwie określił „brajlem”) na podzamczańskich Cimach wyszło mi tylko i wyłącznie na dobre. Dlaczego?
Ponieważ to , co teraz robię , jest czymś na podobieństwo polskich Cim, z tą różnicą że delikatnie „pochylonych” do kąta 45stopni :)
Copyright © 2014 by gorskieblogi